WIOSNA 2005

WIOSNA 2005

Wiosna 2005 ciąg dalszy.
niedziela, 30 marca 2008 10:45
 

Po tym jak miałem przyjemność uczestniczyć w zarybianiu pyrzyckich jezior, nie pozostało nic innego jak wybrać się na ryby. Poniżej opisuję między innymi hol prawie 10 kg karpia. 


2005-04-27 Zanęciłem swoje miejsce obok Stefana 60 kulkami proteinowymi na bazie psiej karmy.


2005-04-28 Wstałem o 5-tej. O 6-tej z całym karpiowym majdanem zapukałem do drzwi Stefana zdziwiony, że nie czeka na mnie przed blokiem. Był zaspany i powiedział – Nie jadę. 
 

 

– A ja jadę! Gdy dojechałem do zalewu spotkało mnie pierwsze niepowodzenie. Wiatr, który wcześniej wiał ze wschodu, zmienił kierunek na zachodni. Zgodnie ze swoim postanowieniem łowienia zawsze pod wiatr pojechałem na nowe wcześniej upatrzone stanowisko. Wszedłem w woderach do wody i wstrzeliłem procą 60 swoich kulek. Zarzuciłem zestawy. W przyrodzie nie wiele się zmieniło od 13 kwietnia, jeszcze nie wróciła do życia po zimie. Tylko młoda trzcina rosła szybko, co było widać gołym okiem, a na krzewach pojawiły się zawiązki młodych przykurczonych chłodem listków. Wiatr wiał mi w twarz, usiadłem wygodnie na krzesełku, wypiłem kawę. Słońce zaczęło już się wynurzać na wschodzie zza cumulusów. Jednak z każdą minutą zachodni zimny i porywisty wiatr wzmagał swoją siłę. Zrobił się mały sztorm na zalewie. Nadciągnęły ciemne chmury. Było coraz zimniej, zjadłem śniadanie i zanim minęła godzina od zarzucenia zestawów, zwijałem je z powrotem, pakując wszystko do pokrowca. Przyroda w tym roku skutecznie broni ryb w jeziorach przed wędkarzami. Tego dnia przybyłem wieczorem nad zalew ze Stefanem. On zanęcił na swoim miejscu na wąskiej części, ja na swoim na szerzy od wschodu. Dwa dni później pojechałem nad zalew bardzo wcześnie. Miejsce Stefana było jeszcze puste. Na moim stanowisku też pustki. Wszedłem do wody i wstrzeliłem kolejnych 50 psich kulek, a następnie zarzuciłem zestawy. Po mojej lewej stronie pojawił się jakiś spławikowiec. Był dość osobliwym wędkarzem jak się później okazało. Miał wędki okręcone plastrem lekarskim i duże spławiki. O 8-mej podszedłem, aby z nim porozmawiać. Rozmawialiśmy o spóźnionej wiośnie, gdy jeden z jego spławików zaczął się kołysać.
 

 

-Ma pan branie na prawym - powiedziałem spokojnie, a tym czasem jego spławik zanurzył się pod wodę.
 

 

-Już ? - Zapytał wędkarz.
 

 

-Tak już - odpowiedziałem, a on zaciął i zaczął skręcać żyłkę kołowrotkiem. Cóż to była za walka! Ryba się broniła, kołowrotek terkotał na za mocno popuszczonym hamulcu. W końcu ryba zaczęła uciekać w trzcinę. Wtedy wędkarz zaczął bardzo szybko kręcić kołowrotkiem, a sam oddalił się od linii brzegowej, robiąc kilka kroków w tył. Leszcz wylądował przy brzegu, parkując w jakimś patyku (podpórka pod wędkę), a jego pogromca stał kilka metrów dalej od brzegu. Trochę mnie to zdziwiło? Dlaczego on się cofnął od brzegu, zamiast raczej zostać tam gdzie stał i podholować sobie rybę do ręki, ? Pozostanie to tajemnicą. Wszedłem zamiast niego do wody, złapałem leszcza, po czym oddałem go właścicielowi. Poszedłem po wagę, gdy wróciłem, leszcz był już w reklamówce. Ważył 2,2 kg. Pogratulowałem farciarzowi i... Poszedłem spać! Zrobiło się cieplutko, wiosennie i przyjemnie. Trwałem w zajęczym śnie z nastawionymi uszami. Słoneczko grzało, a wiatr muskał mi przyjemnie twarz. Drzemałem na swoim krzesełku wędkarskim. Nagle usłyszałem terkot kołowrotka! Natychmiast się przebudziłem. Jednak moje wędki leżały spokojnie, nic się z nimi nie działo. Kątem oka dojrzałem mojego sąsiada, który z wygiętą wędką cofnął się chyba o siedem metrów od brzegu. Podszedłem do niego. Miał kolejnego leszcza odrobinkę mniejszego od poprzedniego. Ten mój dzisiejszy sąsiad, to była trochę wędkarska ciamajda. Miał duże spławiki, duże haczyki z czymś w rodzaju stalki i miał dziwną technikę holowania zaciętych ryb – cofał się w głąb lądu z poluzowanym hamulcem kołowrotka kręcąc wściekle korbką. Miał niesamowitego farta tego dnia. Jak się później dowiedziałem na imię miał Kazimierz i był kulturalnym nie szkodliwym człowiekiem. Miło mi go było poznać. Moje zestawy nie drgnęły aż do południa. Trzeci dzień zasiadki poprzedziłem wcześniejszego wieczora 110 kulkami wstrzelonymi z procy w jezioro. 1 maja pojechaliśmy we trójkę Stefan, Dawid i ja. Stefan karpiował w osamotnieniu na wąskiej części, Dawid pięć metrów ode mnie na szerokiej części od wschodu. Wiatr był dobry, w końcu było ciepło i rześko. Jednak nikt z nas nie złowił karpia. Jednego karpika kroczka z tych, którymi zarybialiśmy dziewięć dni temu zauważyliśmy, jak się spławił kilka metrów od Dawida wędek. Było wesoło, trenowaliśmy rzuty wędkami, rozmawialiśmy, ale w miarę upływu czasu mieliśmy coraz mniejszą nadzieję na karpiowe branie. Cóż trzeba coś wymyślić... Zanim jednak zabraliśmy się do obmyślenia wiosennej strategii zwabienia cyprinusa, najzwyczajniej pojechaliśmy ze Stefanem 5 maja na ryby. Już bez nęcenia i ostatni raz tej wiosny wybraliśmy się na wschodnią stronę, każdy na swoje miejsce. Pojechaliśmy samochodem, bo prognoza pogody była taka, że nie miałem najmniejszego zamiaru stać na otwartej przestrzeni. Zimny przenikliwy wiatr z zachodu nie dałby mi długo wytrzymać, więc ustawiłem tak auto, aby widzieć swoje wędki i wychodziłem z niego tylko po to, aby zmieniać przynęty i podziwiać tarło leszcza. Cóż, to za fantastyczne zjawisko! Ponad dwukilowe leszcze, tuż przy samym brzegu harcowały czyniąc eksplozję w wodzie, która rozpryskiwała się z hukiem do góry jak fontanna. W tym miejscu robił się wir wodny, pod którym przez ułamek sekundy widać było blado złociste, skręcające się ciało pięknej ryby, która po chwili znikała pod wodą. Kakofonia, jaka temu towarzyszyła, była potęgowana przez tarło innych mniejszych ryb, odbywające się jeszcze bliżej brzegu. Wszystko to razem sprawiło, że ponownie byłem zadowolony z wyprawy, choć wróciłem kolejny raz o kiju. Pogoda ciągle była fatalna, sprawy służbowe też jakoś nie ułatwiały organizacji karpiowych eskapad. W oczekiwaniu na bardziej sprzyjające warunki 8 maja pojechaliśmy z Dawidem na zwiady. Jako pierwszy cel obraliśmy sobie jezioro Długie obok Mielęcina. Oddalone jest od Pyrzyc jakieś 14 kilometrów, dojazd na nie jest dobry. Położone w lesie wśród pól i łąk w „górzystym” jak na nizinę terenie. Wszystko wskazuje na to, że pomimo tego, iż słynie ono z kłusownictwa jest w nim dużo ryb. Głębina daje schronienie wszystkim gatunkom ryb utrudniając kłusolom dokładne ich namierzenie. Po długim marszu przez równiny i górki znaleźliśmy dwa dobre stanowiska. Jedno w głębokim lesie, a drugie przy wypływającym z jeziora rowie. Z Długiego pojechaliśmy na Czarnowo małe w gminie Kozielice. Tam z kolei napotkaliśmy na mnóstwo zaśmieconych stanowisk wędkarskich ( Mój apel - rodacy opanujcie się zabierajcie z nad jezior i lasów butelki po wypitych trunkach i inne śmieci!). Jednak jeziorko położone na samym skraju wsi w odległości 12 kilometrów Pyrzyc urzekło mnie swoją urodą. Płytkość wody dawała nawet nadzieję, że karp będzie tu łatwym łupem. Ilość tego karpia pozostawała zagadką, ale dokładne relacje wędkarskie zapowiadały tu liczne brania. I właśnie na to jezioro wybraliśmy się 15 maja po południu. Rok wcześniej o 7-mej 15-cie złowiłem swojego pierwszego w życiu karpia. W 2005 roku ani Dawid, ani jak podejrzewam Stefan, ani ja nie mieliśmy jeszcze przyjemności powalczenia z cyprinusem. Każde wiec nowe łowisko dawało tę niepewną szansę, że któremuś z nas dopisze szczęście. Wiosną właśnie na szczęście trzeba liczyć najbardziej, gdyż żadne nęcenie nawet najbardziej wyszukaną zanętą nie zwiększa szans. Karpie wygłodniałe po zimie, żerują intensywnie, szukając pożywienia, którego o tej porze roku jeszcze brakuje. W Jeziorach płytkich, w których woda szybko się ogrzewa, wystarczy kilka dni ciepła, aby cyprinusy ruszyły na żer. Tej wiosny ciepła nie było. Dlatego właśnie wszyscy liczymy na płytki przecież Pyrzycki zalew lub jeździmy na inne płytkie jeziora takie jak Czarnowo małe. Z Dawidem ulokowaliśmy się na południowej stronie jeziorka. Wiatr był idealny z północy, lekko ze wschodu. Zrobiliśmy porządek z trzcinami, to znaczy powyrywaliśmy je, aby można było ustawić cztery wędki. Zarzuciliśmy zestawy i zanęciliśmy. Po jakiejś godzinie z naszej lewej strony zainstalował się jakiś wędkarz spławikowiec, który też sypnął trochę zanęty. Słyszałem nawet jak wyjmował leszcza. Dźwięk, jaki towarzyszy holowaniu tej ryby jest mi dobrze znany z lat młodzieńczych i z pyrzyckiego zalewu, na którym parę dni temu słyszałem ten kilkusekundowy chlupot dwa razy. Nagle sygnalizator na Dawida wędkach zaczął piszczeć, piłeczka pofrunęła w górę, po okamgnieniu opadła i znowu dobiła do wędziska. Dawid zaciął i już po chwili zauważyliśmy jak ryba uciekła w lewo. Hamulec był za słabo dokręcony, co dało jej taką możliwość. Dawid zaczął dość nie typowy hol, bo ryba już była o kilkadziesiąt metrów dalej w grążelach. Zwinąłem jego drugą wędkę, aby nie przeszkadzała i miałem zamiar zwinąć swoje. Jednak okazało się to nie możliwe, bo za szczytówkami moich wędek w wodzie stał Dawid, naciągając moje żyłki i manewrując swoją wędką. Ryba Dawida odpłynęła daleko i wbiła się w grążele. Właściwie w takiej sytuacji często jest już po walce. Tym razem jednak było inaczej. Dawid, co prawda tracił kontakt z rybą, jednak wiosenne grążele okazały się dość słabe, aby przeciąć żyłkę. Dawid wyszedł z wody i chcąc nie chcąc poszedł brzegiem w lewą stronę na stanowisko naszego sąsiada, przenosząc wędkę ponad krzakami i trzcinami. Ten wcześniej już zorientował się w sytuacji i pozwijał swoje wędki, aby ułatwić sprawę Dawidowi. Poszedłem tam za nim. Wiadome już było, że rybą, z którą mocował się Dawid był karp. Nie wiadomo tylko, jak duży? Tego Dawid nie mógł ocenić, gdyż ciągle siłował się raczej z grążelami niż z karpiem. Po kilku minutach cyprinus musiał dać za wygraną, dawał się już holować i spławił się przed nami. Oceniałem go na jakieś 4 kilogramy.
 

 

-Mały – z przekonaniem powiedział Dawid.
 

-Mały, ale zawsze – potwierdziłem.
 

 

-Jaki on mały? Ładny mi mały! – Zaprzeczył nasz sąsiad, a ja zerknąłem na jego dwa ledwie wymiarowe leszcze i przypomniała mi się teoria względności Alberta. Dawid zawołał o podbierak, sąsiad zaproponował swój, ale ja tylko zerknąłem na jego sprzęt i od razu wiedziałem, że muszę pędzić po podbierak karpiowy mojego kolegi. Coś tam powiedziałem sąsiadowi w podzięce za ofertę i pobiegłem na nasze stanowisko. Gdy wróciłem z podbierakiem, karp był już przy brzegu w rzadkich trzcinach. Dawid wręczył mi swoją wędkę, a sam wziął podbierak. Trzymałem, więc w ręku wędkę z karpiem tej wiosny! I teraz byłem podobnie jak pozostali pewny tego, że karp ma dużo więcej niż 4 kg. Po chwili karp był już w podbieraku. Podziękowaliśmy naszemu uczynnemu sąsiadowi za pomoc i poszliśmy do „siebie”. Po zważeniu i zmierzeniu okazało się, że zdobycz ważyła 9,5 kg i mierzyła 78 cm. Żałuję że nie mieliśmy wtedy aparatu fotograficznego. Tego dnia nie zauważyliśmy już żadnych oznak żerowania karpi. Wracaliśmy do domów szczęśliwi, że pierwsza wyprawa na nowe łowisko zakończyła się tak wielkim sukcesem. Następnego dnia była niedziela i rzeczą naturalną było, że po karpiowej sobocie rzuciliśmy wszystkie sprawy w chorobę i pojechaliśmy znowu pokarpiować. Całą noc lał deszcz, a gdy wyjeżdżaliśmy przed 15-tą wszędzie było mokro. Na szczęście przestawało padać. Dobrze obaj wiedzieliśmy, co nas czeka, ale żaden z nas ani myślał, rezygnować z wyjazdu. Ubraliśmy się ciepło, zabraliśmy ubrania przeciwdeszczowe, Dawid wziął parasol karpiowy i pojechaliśmy na spotkanie z... Błotem. Już na płaskiej polnej drodze samochód stanął pierwszy raz. Szybko daliśmy jednak radę tej przeszkodzie. Do jeziora prowadziła droga polna między krzakami i drzewami. Nic w niej szczególnego poza tym, że miała dość spory kąt nachylenia na dość długim stu metrowym odcinku. Ale co tam – „z górki na pazurki” – chwila moment i już dotarliśmy do łąki, jeszcze kilkaset obrotów kołami auta w błotnej mazi i byliśmy przy brzegu jeziora. Najpierw wstrzeliłem swoją tajną broń, czyli mrożone konopie, potem ze sto kulek proteinowych i rozstawiłem zestawy. Całe popołudnie spoglądaliśmy, to na wędki, to na chmury. Każda dodatkowa kropla wody z nieba mogła sprawić, że utkniemy w tym błocie do nocy. Z uwagi na tą nie realną do pokonania przeszkodę – błotnistą drogę pod górę, postanowiliśmy odpowiedzialnie i solidarnie, że wcześniej kończymy karpiowanie. Pogoda nie była zła. Wiał wiatr, który pędził chmury jak wariat nad naszymi głowami. Nawet było ciepło, nawet było prawie karpiowo, ale nie było brania. Pod koniec zostawiłem Dawida z wędkami i poszedłem sprawdzić, czy nie ma lepszych miejsc do karpiowania na tym brzegu. Były. Spacer brzegiem jeziora dostarczył mi nie zapomnianych cudownych widoków. Jeziorko jest naprawdę śliczne. Załadowaliśmy nasze karpiowe klamoty do samochodu. Zabrałem też do samochodu trochę śmieci. Nadeszła chwila próby auta i moich umiejętności. Odcinek łąki wzdłuż brzegu jeziora pokonałem na wstecznym biegu. Niestety nie było placu na zawrócenie, więc musiałem zawrócić niemal w miejscu, co na błocie świetnie się udało. Aby z łąki wjechać na główną drogę polna, trzeba pokonać mokry poprzeczny garb. Wjechałem nań z rozpędu i udało się! Zatrzymałem samochód, aby Dawid, który obserwował wszystko z zewnątrz i pomagał swoimi mięśniami doszedł do samochodu i wsiadł do niego. Popatrzyliśmy na drogę przed nami. Widok był nie ciekawy. Zwykła polna droga z koleinami i środkowym pasem trawy szła pod górę. Na środku wzniesienia widać było w koleinach rozmiękczone błoto. Włączyłem pierwszy bieg i ruszyłem. W połowie drogi właśnie w tym błocie wpadłem w poślizg i zatrzymałem się. Nie było innego wyjścia, wycofałem samochód na początek drogi i stanąłem u stóp góry. Następną próbę zdobycia góry podjąłem jadąc prawymi kołami po poboczu, a lewymi po pasie trawy. Znowu zniosło mój samochód i zatrzymałem się w błocie. Nie pozostało nic innego, trzeba było ponownie wrócić na dół. Trzecią próbę podjazdu podjąłem lewą strona pobocza, przy czym jechałem szybciej. Gdy zbliżałem się do felernego miejsca zdziwiłem się, bo samochód jechał dalej! Błoto zatrzymało mnie dopiero przed samym szczytem. Dawid pchał auto, ja cisnąłem na pedał gazu i „wdrapałem” się na górę. Samochód był cały obłocony, Dawida kurtka miała na sobie błoto, które wyrzucały spod siebie koła auta. Wstyd było wjechać do miasta tak brudnym samochodem, ale innego wyjścia nie było. Dwa dni później, gdy pieszo szedłem tą samą drogą, widziałem ślady opon w błocie. Podziwiałem japońskich konstruktorów samochodów, za wymyślenie samochodu, który pokonuje przeszkody. Zanęciłem swoje stanowisko kulkami proteinowymi i wróciłem pieszo do wioski. Zostawiłem samochód koło sklepu. Właściciel sklepu nie miał nic, przeciwko aby na jego parkingu zostawiać auto, gdy będziemy przyjeżdżali karpiować. Dziwił się tylko, po co przyjeżdżamy na to jezioro!? Nie powiedziałem mu...19 maja o 7-mej wyjechałem z domu. Było słonecznie, choć zimno, bo w nocy temperatura spadła do 2 °C. Zajechałem nad Czarnowo małe i gdy tylko zobaczyłem, co się dzieje na moim stanowisku, od razu odechciało mi się wysiadać z samochodu. Wiatr wiał z zachodu, czyli odganiał karpie w przeciwnym kierunku. To jednak nie było nic, co by mnie powstrzymywało, bo często robiłem zasiadki karpiowe przy „złym” wietrze. Najgorsze było to, że na moim stanowisku siedział jakiś wędkarz. Nie przeraziła mnie jednak perspektywa tego towarzystwa. Wyszedłem z samochodu i podszedłem do wędkarza. Łowił na jedną sześciometrową wędkę, w siatce miał kilka półkilowych leszczy.
 

 

-Dzień dobry - powiedziałem uśmiechając się.

-Dzień dobry – odpowiedział zupełnie beznamiętnie.
 

-Mam do pana prośbę, czy mógłbym się do pana przysiąść, zanęciłem sobie to stanowisko i chciałbym, żeby moja praca nie poszła na marne.

– Musiałem, o to poprosić, nie mogłem tak sobie po prostu stanąć obok niego, bo taki jest regulamin wędkarski i takie zwyczaje, że kto jest pierwszy na stanowisku ten lepszy.

-Ja tu też nęcę! – Odpowiedział, a ton jego głosu mówił mi wyraźnie, żebym sobie poszedł gdzie indziej.

-Gdzie pan zanęcił? – Zapytał jednak po chwili.

-Tam – pokazałem ręką miejsce odległe o kilkadziesiąt metrów w prawo. Zdziwił się, bo było to poza zasięgiem jego wędek.

-A kiedy? -Wczoraj i kilka dni temu, nawet posprzątałem trochę i wyciąłem trzcinę, nie zauważył pan?

– Nieznajomy się zmieszał, bo jak się okazało, było to jego stałe miejsce, o czym tylko Dawid i ja nie wiedzieliśmy.
 

 

-Też chciałem kiedyś spalić te śmieci, ale nigdy nie miałem zapałek – odparł broniąc się, a ja pomyślałem, że gdyby chciał, to mógłby już dawno te zapałki przynieść. Argument o sprzątaniu zmienił tymczasem moją sytuację i dostałem pozwolenie na wędkowanie w towarzystwie „właściciela” stanowiska. Gdy rozstawiłem sprzęt od razu zauważyłem, że nieznajomemu kamień spadł z serca. Nie stanowiłem dla niego żadnej konkurencji. Inna sprawa, że gdybym miał branie, wtedy po holu i walce wszystkie ryby, którymi on był zainteresowany na długo opuściłyby ten rejon. W trakcie rozstawiania sprzętu, brodząc w woderach po mulistym dnie zachwiałem się i ledwo utrzymałem na nogach. Nieznajomy zaśmiał się i oświadczył.

-Tylko się pan nie przewróć, bo ja pana nie wyciągnę.

-Cóż za szczera deklaracja, pomyślałem i już bym się na niego rozzłościł, gdyby po króciutkiej pauzie nie dodał.

-Nie mam nóg. - Spojrzałem na niego???

-Dwadzieścia lat temu wpadłem pod pociąg.



Nie miałem brania tego dnia, mój gospodarz złowił jeszcze dwa leszcze i odjechał rowerem o dziesiątej. Następnego dnia zajechałem nad jezioro o pół godziny wcześniej. Było ciepło i zgodnie ze swoimi wczorajszymi deklaracjami wczorajszy znajomy siedział już nad wodą. Nie wiem, o której przyjechał. Miał w siatce jednego leszcza półtorakilogramowego i dwa mniejsze. Rozstawiłem sprzęt i porozmawiałem z tym moim gospodarzem. Rozmawialiśmy o różnych rzeczach, a ja cieszyłem się , że go spotkałem. Wiatr wiał z północnego wschodu, było ciepło. Wszystko wskazywało na to, że karpie mogą żerować. Niestety czekałem na ich żerowanie przez dziesięć godzin i nie doczekałem się. Obok w trzcinach wariowała kaczka, która chlapała wodą i pływała w te i we w te, zaczepiając o moje żyłki. Raz nawet omal mnie nie zmyliła, bo mój sygnalizator poleciał aż do góry, gdy ta bawiąc się w wodzie zahaczyła przypadkiem nogą o żyłkę. Omal nie napytała biedy. Później przyszedł do mnie duży zaskroniec. Miał około jednego metra długości. Buszował po brzegu w resztkach zeszłorocznej trzciny. Przyglądał mi się i wygrzewał w słońcu jakieś pół metra ode mnie. Potem sobie poszedł, to znaczy popełzał dalej. Jakieś żuczki wodne kopulowały w wodzie obok mnie zupełnie nie przejmując się moją obecnością. Naprzeciwko mojego stanowiska po drugiej stronie jeziora pasły się konie ze stadniny. Śmiały się ze mnie. Mnie natomiast do pełni szczęścia brakowało tylko jednego karpiowego brania, którego się nie doczekałem. Przyszedł za to jakiś uśmiechnięty starszy jegomość, który przekonywał mnie, że tu nie ma karpi. Mówił to z taką wiarą, że pewnie bym mu uwierzył, gdyby nie to, czego dokonał na moich oczach Dawid. Dlaczego oni tak bronią tego jeziorka, zastanawiałem się? Najpierw sklepikarz, a potem ten uśmiechnięty człowiek? Dobrze wiedzą dlaczego... Na odchodne pozbierałem wszystkie śmieci i podpaliłem. Lonek (tak mojego gospodarza nazywał ten uśmiechnięty) będzie miał czysto.



Wiosna jak się okazuje, ciągle kapryśna, nie jest idealnym okresem na karpia. Mimo to jednak, co roku jakieś tam brania się zdarzają o tej porze. Dlatego niezrażeni niepowodzeniami jedziemy nad wody i próbujemy swoich sił. Niektórzy tak jak Dawid mają szczęście inni mogą robić cuda i siedzieć nad wodą dniami i nocami, a i tak się nie spotkają z cyprinusem. Ma na to wpływ bardzo wiele czynników. Głównym z nich jest oczywiście pogoda, ta wymarzona, to odpowiednie ciśnienie, ciepło i południowy wiatr. Jeżeli uda się zaplanować karpiowanie po trzech dniach takiej pogody, to szanse, iż trafi się w intensywne żerowanie karpi są bardzo duże. Co innego, gdy karpiowanie przypada w czasie ciągłych zmian pogody, przy słabym i zmiennym wietrze. Takie dni wtedy często się zdarzały i niestety w takie dni przyszło mi wstawać po 3-ciej w nocy i jeździć na łowiska. Za każdym razem wystarczył mi tylko rzut oka na taflę wody, aby ocenić moje szanse na mizerniutkie. Kolejny wyjazd na pyrzycki zalew ze Stefanem, poprzedziliśmy mocnym nęceniem skupiliśmy na niewielkim kawałku wody ( dna) przeszło pięćset kulek proteinowych. Ja rano donęciłem jeszcze kulami zanętowymi z kukurydzą. To, że karpie nie brały jest winą właśnie złej pogody jednak szanse nasze zostały jeszcze dodatkowo zmniejszone przez złodziei kulek. Nie darmo nazwaliśmy ten zalew „Kaczym dołem”. Właśnie kaczki miały największą pociechę z naszego obfitego nęcenia. Gdy tylko się zorientowały, że na dnie leżą smaczne kulki proteinowe, natychmiast urządziły sobie wyżerkę. Nadciągnęły na nasze łowisko i w biały dzień kradły bezkarnie nasze kulki. Nurkowały za nimi, po czym wypływały i potrząsając łebkami, wcinały nasze przynęty karpiowe. Cóż może trzeba było poczekać na branie karp-czki, byłby przynajmniej rosół, a tak tylko Stefan się wkurzył. Przygoda z wiosennym karpiem dla mnie zakończyła się porażką. Trudno.

Marek Malman

 

Wyszukiwanie

Kontakty

Jurek Borus

           

nazwa która pojawi się w chmurce po najechaniu myszką
www.wedkarstwotv.pl
tekst alternatywny


       

nazwa która pojawi się w chmurce po najechaniu myszką
nazwa która pojawi się w chmurce po najechaniu myszką
nazwa która pojawi się w chmurce po najechaniu myszką